Teneryfa

Teneryfa, czyli najtrudniejszy pierwszy krok.

Znasz zapewne to uczucie, kiedy wszystko masz zaplanowane, omówione, wybrany jest cel podróży i od wymarzonych wakacji dzieli Cię tylko kliknięcie ,,Kup” przy ikonce samolotu….
No właśnie, ja też znam! Miała być Grecja, miały być spacery brzegiem plaży, wino, kolacje przy świecach i brzask porannego słońca….taaaaaaa
Zamiast tego wysłuchałam osłupiała jakiejś zawiłej argumentacji….i zrozumiałam, że jednak nie będzie tych cudownych wakacji? Jak to?
No nie – usłyszałam.
Ok – myślę sobie – to zrobię sobie sama te wakacje i będą najlepsze na świecie!
Choć w ogóle nie byłam o tym przekonana….
I wtedy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki dzwoni przyjaciółka, która mówi na te wszystkie moje żale i płacze:
Aaaaa nie lecisz jednak hmmm….to doleć do nas! Pobędziesz z nami dzień czy dwa, a później pakujemy Cię do autobusu i jedziesz dalej. Już sprawdzam bilety ile kosztują…o słuchaj są jeszcze w miarę tanie. Kupuj!
No i tak o to klikam w ten magiczny guzik ,,Kup”, a później zastanawiam się osłupiała, co ja właściwie zrobiłam. I myślę sobie do tej pory, że Małgosia ma bardzo dużą siłę sugestii 😉
Ale, ale bilet kupiony więc liczę kasę (mam jej mało), sprawdzam pociągi na lotnisko, szukam na mapie atrakcji, wchodzę na blogi podróżnicze i na airbnb, i cały czas się zastanawiam w co ja się wpakowałam….
Powoli, mozolnie plan zaczyna układać się w interesującą całość….
No i jak się okazuje nie trzeba mieć milionów monet, żeby zwiedzić, zobaczyć, poznać, dotknąć, przeżyć.
Zapraszam więc do obejrzenia krótkiej fotorelacji.
Tytułem wstępu dopowiem jeszcze, że całą wyspę zwiedziłam jeżdżąc autobusem za 10 euro, na Airbnb wybrałam noclegi tanie, proste i czyste, ale Gospodarze mieli same pozytywne opinie i byli otwarci na świat i ludzi. Spędziłam z nimi dużą część czasu, tak po prostu żyjąc trochę jak lokals. A wiecie, że dzięki temu poznaje się miejsca, których jako turysta nigdy się nie zobaczy.
Czy coś jeszcze powinnam dodać? Że to była moja pierwsza zagraniczna, samotna podróż i, że cholernie się bałam, ale jakiś nieznany pęd i chęć zmian kierował mną i oszołomiona czułam, że będzie dobrze!
Więc jeśli tylko macie w planach samotny wyjazd to zróbcie to, albo w ogóle cokolwiek dla Was samych. To zróbcie to i nie czekajcie (dobra wiem łatwo się mówi, sama odkładam przeróżne rzeczy na później, ale o tym osobnym wpis na moim blogu).
Wracając do Teneryfy – miałam 3 przystanki (bazy wypadowe) skąd każdego dnia (prawie) rano wychodziłam na jednodniowe wycieczki czyli niespodziewane przygody 🙂
1 przystanek – Playa de la Arena, czyli wulkaniczne spacery i czarny piasek, którego wszędzie jest pełno, a dodatkowo 4 dzieci i skoki na główkę do basenu oraz tapasy o zachodzie słońca i dobrze schłodzone wino, a także jednodniowy rejs z podziwianiem delfinów i kąpaniem się w dzikiej zatoczce.
2 przystanek Santa Ursula, czyli wege szalona zabawa do rana i jeszcze dłużej. Wycieczka wzdłuż plantacji winorośli, kolacja w lokalnym garażu, który okazał się restauracją dla lokalsów i obserwowanie chmur z litewską muzyką w tle, a także mini warsztaty jubilerskie i siedzenie na dachu do wschodu słońca, choć nie wiadomo po co.
3 La Laguna, czyli włosko-japońska przyjaźń, wyprawa na Teide, nauka sporządzania risotto, turniej paletkowy na plaży, karaoke w barze dla metalowców, wizyta u mechanika na dzikim zachodzie wśród opuszczonych kontenerów, gdzie mieszkał prawdziwy hippis o wyglądzie Jacka Sparrowa i początki nurkowania z otwartymi oczami.
A poza tym mnóstwo słońca, uśmiechu, dobrych ludzi i niespodziewanych przyjaźni, które trwają do dziś, ach Teneryfo tęsknie i ślę całusy!